Między procesją a wycieczką czyli pielgrzymowanie przez Kościół zapomniane
Między procesją a wycieczką | |
---|---|
czyli pielgrzymowanie przez Kościół zapomniane | |
autor | ks. Dariusz Doburzyński |
wydawca | Fundacja Szczecińska |
wydanie | Szczecin, 2023 |
rozmiar | 21 cm |
objętość | 20 s. |
ISBN | 978-83-937807-9-2 |
W dniu 21 października 2023 roku w jakubowym sanktuarium w Brzesku miała miejsce kolejna z cyklu „caminowych” konferencji naukowych, tym razem pod hasłem Dziedzictwo kulturowe Drogi św. Jakuba. Podobnie, jak i przy poprzednich tego typu wydarzeniach, reprezentowane były różne środowiska, dyscypliny naukowe i specjalności, zostały przedstawione rozmaite aspekty rozwijającego się na naszych oczach fenomenu pielgrzymowania szlakami Camino de Santiago. Dla uczestniczącego w tej konferencji autora niniejszego tekstu przedmiotem refleksji stał się jeden z wymiarów pojawiającego się w tytule konferencji terminu „dziedzictwo”. W popularnych słownikach wśród jego synonimów znajduje się także „następstwo”. Podjęta refleksja dotyczyła tego, jakie są konsekwencje stawiania znaku równości między procesją a pielgrzymką, które wcale nierzadko daje się wśród ludzi Kościoła (i nie tylko) zauważać. Tekst, który Drogi Czytelniku masz przed sobą, jest rozwinięciem poczynionych przemyśleń, a został przygotowany z myślą o dotarciu do możliwie szerokiego grona polskich caminowiczów. Być może będzie zalążkiem szerszej dyskusji, a w konsekwencji może także wspólnego działania.
Spis treści
Procesja a pielgrzymka
Skoro niniejszy tekst kierowany jest w pierwszym rzędzie do osób zaangażowanych w fenomen Camino de Santiago, wyjaśnianie w tym miejscu czym jest pielgrzymka jest oczywiście bezcelowe. Także termin „procesja” wydaje się być powszechnie zrozumiały. Zjawisko to definiowane jest jako rodzaj pochodu, zazwyczaj uroczystego i odbywanego z należytą oprawą, adekwatną do odświętności przeżycia. Korzenie tej praktyki tkwią głęboko w czasach przedchrześcijańskich, a spotykana jest ona bodaj we wszystkich religiach. Szczególne znaczenie procesje miały w starożytnych kultach misteryjnych, ważną rolę odgrywały w liturgii starotestamentalnej. Brak źródeł, które pozwoliłyby ustalić, jakie procesje praktykowali pierwsi chrześcijanie, ale po IV wieku niewątpliwie zostały włączone do liturgii jako element wspominania tajemnic zbawczych (np. opisywana przez Egerię procesja Niedzieli Palmowej). Powstające w tym czasie okazałe bazyliki oferowały wystarczająco dużą przestrzeń, by celebrować w nich uroczyste wyjście do ołtarza czy procesję do źródła chrzcielnego. W średniowieczu (pod wpływem rozwiniętego kultu świętych) coraz większego znaczenia nabierały formy wyrazu będące ekspresją pobożności prostego ludu, które stopniowo wysunęły się na plan pierwszy. Dominantami treści świętych przemarszów stały się motywy dewocjonalne i wotywne, a w późniejszych wiekach także eucharystyczne.
Dla naszej refleksji istotne będzie zastanowienie się, jakie są faktyczne powiązania między pielgrzymką a procesją. Po pierwsze przychodzi na myśl, że istotną cechą obu praktyk jest przemieszczanie się ich uczestników. Postronnemu obserwatorowi fakt ten ma prawo najbardziej rzucać się w oczy, zwłaszcza jeśli przywykł on do wyrażania ekspresji religijnej w sposób stacjonarny, być może całymi latami przy jednym i tym samym ołtarzu. Tymczasem wierni i w czasie procesji i podczas pielgrzymki przemieszczają się, w tym drugim przypadku bywa, że czasem nawet dość daleko. Prowadzi to do sytuacji, że – czasem dosłownie, a czasem w przenośni – obserwator może stracić ich z oczu. Zdecydowanie rzadziej będzie to dotyczyć procesji, która z natury rzeczy odbywana jest w przestrzeni dość ograniczonej, a jej czas trwania nie przekracza maksymalnie kilku godzin. Z pielgrzymką sprawa wygląda inaczej: wcale nierzadko chodzi o całe tygodnie przeżywane w drodze, z dala od domu i rodzinnej parafii.
Ks. prof. Brzeziński dokładnie analizuje zależności między oboma zjawiskami oraz zwraca uwagę na różnice między nimi. Konkludując stwierdza, że procesja bywa „zrytualizowaną częścią pielgrzymki”. Chodzi o to, że pielgrzymka z reguły angażuje uczestników w dłuższej perspektywie czasowej, a pewne jej części bywają przemierzane w formie procesji. Nie ulega wątpliwości, że – wielokrotnie w ciągu wieków – gdy pielgrzymi pojawiali się w docelowym sanktuarium, mniej czy bardziej spontanicznie tworzyli orszak procesyjny. Zrozumiałe, że wyjątkową chwilę dotarcia do celu wędrówki chcieli przeżywać uroczyście, we wspólnocie, a formuła procesji była im znana i nietrudna do zaaranżowania. Skoro wielokrotnie mieli do czynienia z podobnym przejściem, dla każdego było jasne, jak się zachować i co należy zrobić. Wystarczyło przecież ustawić na czele orszaku krucyfiks, w miarę uporządkować szyki, zaintonować wspólny śpiew i procesja była zorganizowana.
W źródłach historycznych znajdujemy przekaz, że w średniowieczu pielgrzymi przybywający do Santiago zbierali się na terenie dzisiejszego Parqe da Alameda i stamtąd procesjonalnie udawali się do katedry. Z czasów zdecydowanie nam bliższych mamy symptomatyczną sytuację wynikłą przy okazji kształtowania się nowej formy polskich pielgrzymek na Jasną Górę w realiach powojennych. Gdy zewnętrzne okoliczności sprawiły, że ks. Dymek stanął w 1946 roku na czele kompanii warszawskich pielgrzymów, wręcz oczywistym było dla niego, że najbardziej stosownym strojem na tę okoliczność będzie kapa i biret (zob. „Studia Claromontana” nr 28). Relacje z lat nieco późniejszych mówią natomiast o organizowaniu tzw. bieli procesyjnej, poprzedzającej wchodzące do sanktuarium grupy. Bez wątpienia mamy do czynienia z obrazem żywcem wziętym z realiów formowania procesji, który mniej zorientowany obserwator łatwo mógł z procesją utożsamić.
Ważne dla naszych rozważań jest również to, że procesje i pielgrzymki funkcjonują poza głównym nurtem oficjalnych działań Kościoła. W następnych akapitach przyjdzie jeszcze do zagadnienia powrócić, a w tym miejscu poprzestańmy na zasygnalizowaniu tej kwestii. Otóż są w życiu Kościoła dziedziny i zagadnienia, które zostały określone i skodyfikowane wyraźnie i jednoznacznie, a są takie, których takie regulacje nie dotyczą. Do pierwszej sfery łatwo zaliczyć choćby dogmaty wiary czy tok sprawowania liturgii (opisany w księgach liturgicznych przez tak zwane rubryki). Zarówno sfera organizowania procesji jak i praktyka pielgrzymek ścisłych przepisów i regulacji ze strony Kościoła się nie doczekały. Spróbujmy zatem spojrzeć, jak dwa interesujące nas zagadnienia mogą być postrzegane z punktu widzenia ludzi Kościoła.
Wierni (bez pasterza?) wyruszają w drogę
Na początku tej części naszego wywodu wyraźnie zaznaczmy, że nastąpią w nim dwa uogólnienia. Przyjmiemy pewne myślowe uproszczenie zarówno, gdy będzie mowa o „ludziach Kościoła”, jak i przy analizie sposobu podejścia do badanych zjawisk. Zakładamy, że ponieważ nie mamy ambicji prowadzenia ścisłego wywodu naukowego, przyjęcie pewnych przybliżeń i uogólnień uczyni refleksję czytelniejszą.
Pierwsze zastrzeżenie dotyczy sposobu mówienia o osobach, które reprezentują oficjalne kręgi hierarchii kościelnej. Celowo nie decydujemy się w tym wypadku na mówienie o Kościele – takie sformułowanie implikowałoby konieczność analizy dokumentów urzędu nauczycielskiego i czystości doktryny. Niniejsze uwagi nie mają ambicji wchodzenia tak głęboko – pozostańmy przy przekonaniu, że opisane niżej sposoby myślenia i działania są powszechnie spotykane wśród ogólnie rozumianych „ludzi Kościoła”, bez wnikania w konkrety dotyczące funkcji, urzędów i posług.
Drugie uogólnienie dotyczy obranego przez zainteresowanych punktu obserwacji. Na użytek niniejszego tekstu przyjmijmy dwie sytuacje graniczne, godząc się na to, że uzyskany obraz nie będzie uwzględniał rozmaitych stanów pośrednich. Takie dwa wyostrzone punkty widzenia nazwijmy: „zewnętrzny obserwator” oraz „zaangażowany uczestnik”. Rozbieżności między takimi dwoma punktami oglądu zapewne nikomu nie trzeba specjalnie objaśniać. Każdy, kto miał do czynienia z jakimkolwiek wydarzeniem angażującym większą ilość ludzi doskonale wie, że zupełnie inne wrażenia, doznania i przeżycia są udziałem tego, kto całym sobą się w nie angażuje, niż to ma miejsce w przypadku kogoś, kto pozostaje na zewnątrz. Dysproporcja ta jest szczególnie silna, jeśli z analizowanym wydarzeniem wiąże się ładunek emocjonalny. Im więcej zaś uczestników, im bardziej złożona struktura wydarzenia, tym większy dystans między rzeczywistymi doznaniami zaangażowanych uczestników a tym, co może dostrzec zewnętrzny obserwator. Jako przykład niech posłużą mecz piłkarski między dwoma klubami, których kibice nie darzą siebie zbytnią sympatią, albo koncert uwielbianej przez nastolatków gwiazdy muzyki. Emocjonalnie zmotywowane osoby potrafią się w takich sytuacjach zaangażować się w stopniu, który dla postronnego obserwatora pozostaje absolutnie nie do zrozumienia.
Poczyniwszy powyższe zastrzeżenia przejdźmy do spojrzenia na zagadnienie świętych przemarszów. Jeśli chodzi o ludzi pełniących kluczowe role w Kościele, na przestrzeni wieków zarówno pielgrzymka jak i procesja rzadko bywała dla nich sferą osobistego zaangażowania. Gdyby próbować zestawiać ich odniesienia do obu „wędrownych” form religijności, to procesja jawi się jako bardziej znana i spotykana – z nią kościelni hierarchowie i dostojnicy czasami mieli do czynienia. Natomiast sfera wielodniowego pielgrzymowania to dla interesujących nas osób istna terra incognita. Gdyby nawet któryś z hierarchów, urzędników kościelnych czy uczonych teologów zawitał w progi sanktuarium, to z pewnością nie wmieszany w tłum wędrowców i prawie na pewno nie wędrując tygodniami pieszo. Z dwóch zarysowanych nieco wyżej potencjalnych punktów obserwacji stanowczo bliżej w tym wypadku do zewnętrznego obserwatora niż do zaangażowanego uczestnika.
Z jakim zatem oglądem pielgrzymki mamy do czynienia, jeśli chodzi o kościelnych hierarchów? Przez całe wieki utrwalał się w ich oczach obraz grupy idącej pieszo, z krzyżem niesionym na czele, z pieśnią na ustach, wchodzącej do miasta czy wkraczającej w bramy sanktuarium. To, czy przemierzyli oni dystans 100 metrów czy wędrowali całymi tygodniami nie było widoczne. Dała się jedynie zaobserwować – powtórzmy tu określenie użyte przez ks. prof. Brzezińskiego – zrytualizowana część pielgrzymki, odbywana w formie procesji. Prowadziło to do sytuacji, którą roboczo na użytek wystąpienia na konferencji w Brzesku nazwano „mentalnym utożsamieniem” pielgrzymki i procesji. Oczywistym jest, że nie chodzi o jakiekolwiek ujęcie prawne czy doktrynalne, ale sposób oglądu faktycznie funkcjonujący w interesujących nas kręgach.
Dla lepszego zrozumienia takiego podejścia warto wziąć do ręki tekst Reymonta czy wspomnienia dawniejszych pielgrzymów, by zobaczyć, jakie relacje panowały między duchownymi a pielgrzymami. Wcale przy tym nie wchodzimy na szczyty hierarchii, ale mówimy o wielebnych, którzy pojawiali się w otoczeniu pielgrzymki idącej z Warszawy na Jasną Górę. Ksiądz mógł pielgrzymów pobłogosławić, odprawić dla nich Mszę Świętą, wyspowiadać ich (z reguły w docelowym sanktuarium), ale bezpośredniego udziału w wędrówce zasadniczo nie brał. Pąć była przedsięwzięciem prostego ludu – nawet Reymont jako inteligent był przez innych pielgrzymów postrzegany jako ktoś z innego świata. Relacje z dawnych pielgrzymek mówią o „wynajmowaniu” księdza i wożeniu go bryczką do kolejnych kościołów, by tam miał kto pielgrzymów wyspowiadać. W społecznościach zakonnych udział w pielgrzymowaniu był co najmniej niechętnie widziany albo wręcz wprost zakazywany (czyżby obawa o zachowania poza klauzurą?). W sformalizowanym życiu kapłańskim epoki potrydenckiej nie bez znaczenia była kwestia stosownego stroju, konieczności nieustannego obcowania z brewiarzem, nieobyczajności nocowania w przygodnych warunkach – uwarunkowań do wzięcia pod uwagę było bardzo wiele, a generalnie nie sprzyjały one udziałowi osoby duchownej w wędrówce. Skutek tego był taki, że statystyczny wielebny pielgrzymkę znał jedynie z zewnętrznej obserwacji. Dla oficjalnych reprezentantów Kościoła pielgrzym był osobnikiem, który (nie bardzo wiadomo jakimi idąc drogami) pojawiał się przed bramą sanktuarium, którego godziło się wyspowiadać, odprawić dla niego Mszę i pobłogosławić na drogę powrotną. Osobisty udział duchownego w pieszej pielgrzymce (zwłaszcza dłuższej) jeśli w ogóle możliwy, to pozostawał zasadniczo wyjątkiem. Skoro zaś duchowny w danym wydarzeniu nie uczestniczył, jego natura była mu na dobrą sprawę nieznana, miał prawo nie mieć rozeznania odnośnie do istoty tego, z jakim fenomenem ma do czynienia. Generalnie był w stanie stwierdzić, że przed ołtarz przybyła grupa wiernych ze śpiewem na ustach poprzedzana krzyżem, której niejednokrotnie towarzyszyła wyraźnie folklorystyczna oprawa. Dość naturalnym było, by zacny wielebny zakwalifikował tak prezentujących się wiernych w obręb sporej szuflady opatrzonej etykietą „pobożność ludowa”.
Wyłącznie „typowy przejaw pobożności ludowej”
Gdy w literaturze pada powyższe wyrażenie, na ogół pojawia się w zestawieniu z terminem „liturgia”. Nie sposób w tym miejscu nie poświęcić kilku słów zarysowaniu znaczenia obu pojęć.
Oba wymienione terminy nie doczekały się jednoznacznego zdefiniowania, a tym bardziej nie sposób wskazać ostrej i jednoznacznej granicy między nimi. Nie mając ambicji dokonywania ścisłego opisu odwołajmy się w tym miejscu do obrazowego zestawienia naprzeciw siebie dwóch przestrzeni: prezbiterium i nawy kościoła. Granica między nimi była zaznaczana i akcentowana elementami architektury wnętrz kościołów, ale w istocie odbijała mentalne przeciwstawienie dwóch odrębnych światów. Po jednej stronie byli wtajemniczeni, wykształceni, korzystający z oficjalnych ksiąg, mówiący po łacinie duchowni, którzy odprawiali oficjalne celebracje. Po drugiej stronie pozostawała reszta chrześcijan, która co prawda liczebnie zdecydowanie dominowała, ale funkcję której nie sposób opisać inaczej jak bierne asystowanie. Coniedzielny obowiązek szeregowego wiernego wyrażony w przykazaniu kościelnym sprowadzał się do wysłuchania Mszy.
Ponieważ życie nie znosi próżni, także sfera życia duchowego owej reszty ludu wiernego domagała się jakiegoś wypełnienia. Bariera językowa i intelektualna nie pozwalała na zaangażowanie w oficjalną liturgię, więc pozostawał udział w takich formach wyrażania religijności, jakie były dostępne. Przez wieki kształtowało się całe bogate spektrum praktyk, form życia religijnego, sposobów przeżywania i wyrażania uczuć religijnych. Łączyło je to, że funkcjonowały poza sferą oficjalnie zatwierdzonego kultu, zbiorczo określanego terminem liturgia. Scenariusz tych ceremonii na ogół był przekazywany ustnie, ich organizowanie nie było sformalizowane, bardzo często odwoływały się one do kultury prostego ludu. Zawartość treściowa takich celebracji rzadko kiedy była jednoznacznie opisana, a ich prowadzącym najczęściej nie był (a na pewno nie musiał być) duchowny. Tym, co z punktu widzenia oficjalnych struktur Kościoła zjawiska takie wyróżniało było to, że nie były one zatwierdzane przez władzę duchowną. Wiele z nich mogło być tolerowanych (a nawet popieranych) przez duchownych, ale nie był to celebrowany oficjalnie kult. Na opisanie tej właśnie sfery życia duchowego wiernych przyjął się włoski termin pietà popolare. W pewnym dopuszczalnym uproszczeniu można stwierdzić, że pobożność ludowa to wszystkie te akty kultu i zewnętrzne przejawy religijności, które nie są oficjalną liturgią Kościoła. Oczywiście w niniejszym tekście nie chodzi o dokładną charakterystykę zagadnienia, ale o zarysowanie szkicowego obrazu. Zainteresowani tematem bez trudu dotrą do bogatej literatury dotyczącej tematyki liturgii i pobożności ludowej.
W praktyce zdarzało się, że dwa nurty życia duchowego funkcjonowały równolegle obok siebie. Starsi wierni mają prawo pamiętać jeszcze sytuację niegdyś powszechną, gdy kapłan odprawiał Mszę, a wierni w tym czasie śpiewali kolędy lub recytowali Różaniec. Sami duchowni zdawali sobie sprawę, że możliwości koncentracji uwagi mają naturalne granice i propagowali wśród wiernych skupianie się na dostępnych im sposobach modlitwy. Bywało i tak, że w pewnych okolicznościach manifestowanie pobożności w formach nieliturgicznych wysuwało się na plan pierwszy. Następowało to na przykład wtedy, gdy celebracja przemieszczała się na drogę czy ulicę. Poza obrębem prezbiterium przestawały obowiązywać ścisłe normy, gorset przepisów liturgicznych się rozluźniał, zewnętrzna oprawa mogła się rozwinąć. Gdy tok obrzędu wychodził poza ramy tekstów zawartych w oficjalnych księgach, do głosu mogły dojść bogatsze środku wyrazu, a ceremonia mogła nabrać koloru i życia. Nie bez znaczenia była różnorodność lokalnych tradycji, inwencja i żywiołowość ludzi Południa, a także fakt, że formy manifestowania wiary przez lud kształtowały się przez długie wieki. W efekcie mamy do czynienia z mnogością i kolorytem sztandarów i feretronów, okazałością hiszpańskich figur procesyjnych (zwanych gigantes), śpiewami całego ludu, sypaniem kwiatków, rzeźbami i obrazami oraz całym bogactwem innych przejawów kultu. Dla obserwatora (szczególnie duchownego, zakorzenionego mentalnie w szczegółowo zdefiniowanej i ograniczonej przepisami liturgii) przeciwstawienie zgodnego z rubrykami celebrowania przy ołtarzu z ludową swobodą i brakiem ograniczeń widoczne było nader wyraźnie.
Z tym samym brakiem formalnych regulacji i przepisów miano do czynienia, gdy jakaś grupa wiernych postanawiała udać się w drogę. Pozostawmy na boku pytanie o to, jaki był dominujący motyw decyzji o wymarszu (kult relikwii, zyskanie odpustu, uczczenie świętego czy pokuta za grzechy), a zatrzymajmy się na zewnętrznej formie towarzyszącej udawaniu się do jakiegoś sanktuarium. Gdy pobożny lud wyruszał w pielgrzymią drogę, było to przeżycie świąteczne, pobożne, uroczyste, więc z natury rzeczy odczuwano potrzebę, by tę odświętność jakoś zaznaczyć. Wzorce zewnętrznych zachowań były wypracowane, kilka razy w roku przećwiczone. Należało zebrać grupę ludzi, uformować szyk, na czele ustawić niosącego krzyż, za nim ugrupować niosących chorągwie i emblematy, zaintonować wspólny śpiew. Elementy, które składały się na oprawę procesji, jak najbardziej znajdowały zastosowanie w wypadku pielgrzymki. Co prawda z zasady nie można było liczyć na prowadzenie grupy przez kapłana, ale za to na czele kompanii stawał doświadczony brat przewodnik. Jeśli pielgrzymka odbywała się na krótkim dystansie (np. na odpust do sąsiedniej parafii), to nawet całą trasę dawało się przejść z procesjonalną oprawą. Jeśli droga do przebycia była dłuższa, wypadało choćby zaakcentować odświętny wymarsz z rodzimego kościoła i uroczyste dotarcie do celu. Przyjęcie zewnętrznej formy zaczerpniętej z procesji przychodzi na myśl w tych wypadkach jako wręcz oczywistość.
Taka właśnie forma stawała przed oczyma duchownemu, któremu przyszło obserwować wymarsz lub dojście pielgrzymki. Niezależnie od tego, czy wielebny był wiejskim proboszczem, hierarchą, wykładowcą czy urzędnikiem dykasterii, mentalnie i doświadczeniem daleko mu było do tej formy religijnej aktywności. Gdy zaś przyszło usytuować ją w systematyce działań Kościoła, znaleziono dla niej miejsce wśród przejawów pobożności ludowej. Tak właśnie stanowi treść opublikowanego przez Kongregację ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów w 2001 roku Dyrektorium o pobożności ludowej i liturgii (dalej skrót: DPLL). Dość symptomatyczne jest, że ilustracja umieszczona na okładce polskiego wydania tego dokumentu (Pallottinum 2003) jednoznacznie nawiązuje właśnie do zjawiska pielgrzymowania.
Nie ulega wątpliwości, że przez wieki fenomen pielgrzymowania wykazywał silne związki z nurtem pobożności ludowej. Pozwalamy sobie jednak wyrazić pewien dystans wobec twierdzenia, że jest to „typowy wyraz” tej pobożności (zob. DPLL 279). Dodajmy przy tym, że w ślad za wzmiankowanym Dyrektorium miejsce pielgrzymek w życiu Kościoła tak właśnie jest postrzegane także w innych dokumentach, w tym w Katechizmie (wymieniane jednym tchem obok czci oddawanej relikwiom, nawiedzania sanktuariów, drogi krzyżowej, tańców religijnych, różańca i medalików – zob. KKK 1674). Zasadne jest powiedzenie głośno i wyraźnie: w oficjalnym nauczaniu Kościoła na interesujący nas temat nie widać innej opcji, jak tylko zaliczenie pielgrzymki do przejawów pobożności ludowej. Najwyraźniej dla wędrówek motywowanych religijnie w katolicyzmie nie znaleziono innego usytuowania, jak umieszczenie wśród „różnorodnych manifestacji kultycznych”, które systematyzują autorzy wzmiankowanego dokumentu (DPLL 9).
Nowe oblicza pielgrzymowania versus stare spojrzenie
Czas nie stoi w miejscu i realia pielgrzymowania zmieniają się. Przemiany, jakim podlega nasz świat sprawiają, że podróże podejmowane z motywów religijnych przyjmują nowe formy. Tytułem przykładu zwróćmy uwagę na trzy zjawiska, dla współcześnie obserwowanego oblicza pielgrzymowania jawiące się jako znaczące. Zatrzymajmy się przy zjawisku turystyki religijnej, pielgrzymkach przeżywanych jako rekolekcje w drodze oraz fenomenie wędrowania szlakami Camino de Santiago.
O ile we wcześniejszych wiekach do sanktuariów przybywali przede wszystkim rozmodleni wierni, o tyle współcześnie u ich bram nie brakuje osób kierujących się innymi motywacjami, także dalekimi od religijności. Nieco uogólniając nasze spojrzenie stwierdźmy, że mamy do czynienia z rozwojem turystyki religijnej. Zaznaczyć należy, że znaczenie tego terminu jest opisywane bardzo obszernie, a dyskusja dotycząca jego relacji względem pielgrzymowania wydaje się nie mieć końca. Mówimy więc zarówno o osobach indywidualnie podróżujących do sanktuariów, jak i zorganizowanych grupach biorących udział w wydarzeniach zorganizowanych dokładnie według wzorców obowiązujących w branży turystycznej, tyle że funkcjonujących pod szyldem pielgrzymki.
Rozwój środków komunikacji spowodował, że obecnie udanie się do nawet odległego sanktuarium przestało być wyzwaniem, a bywa jednym z wielu punktów podróży, choćby urlopowych. Dostępność możliwości łatwego i taniego przemieszczania się skutkuje tym, że w bramach sanktuariów nie są rzadkością indywidualne osoby lub małe grupy, przybywające bez żadnej kościelnej legitymizacji, opieki duszpasterskiej ani modlitewnego programu. Równolegle funkcjonuje znacząca sfera podróży odbywanych zbiorowymi środkami lokomocji, organizowanych komercyjnie przez wyspecjalizowane podmioty. W oczach postronnych obserwatorów (zwłaszcza postrzegających zagadnienie przez pryzmat reklam ukazujących się w mediach) ta właśnie przestrzeń organizacyjna ma prawo wydawać się wręcz kluczowa dla opisania współczesnego pielgrzymowania. W polskich realiach jej rozkwit nastąpił wraz z masowym organizowaniem wyjazdów do Rzymu pod hasłem spotkania z papieżem Polakiem. W innych krajach zjawisko to ma dłuższy rodowód, a na przykład francuską specyfiką już od XIX wieku są wyjazdy do Lourdes organizowane koleją. Dominują w sferze organizacji tej płaszczyzny wyjazdów podmioty często mieniące się biurami, których związki ze strukturami Kościoła należy określić jako luźne albo żadne.
Niejako na marginesie warto także zauważyć pokrewne zjawisko podróżowania do miejsc, które z jakiegoś powodu (niekoniecznie religijnego) dla pewnych ludzi okazują się być istotne. Przykładowo mogą to być wyjazdy do miejsc związanych z życiem sławnych ludzi, ważnych z punktu widzenia historii narodu czy też stwarzających szansę na przeżycie wyjątkowych uniesień duchowych. Mamy zatem do czynienia z rozwojem fenomenu rodem z pogranicza turystyki kulturowej i „świeckiego pielgrzymowania”.
Cechą łączącą uczestników wszystkich wymienionych wyżej form podróżowania jest to, że nazywani są pielgrzymami (często z dodaniem wyróżniającego przymiotnika). Nietrudno dostrzec, że termin mający niegdyś wyłącznie religijne znaczenie (a nawet wyraźne umocowanie w strukturze prawa kościelnego) nabrał zupełnie innych konotacji. Można się z tym zgadzać albo nie, ale czy jest sens dyskutować z faktami?
Specyficznie naszym rodzimym zjawiskiem, ukształtowanym i rozpowszechnionym dzięki splotowi wielu czynników jest fenomen polskiego pielgrzymowania grupowego odbywanego pod przewodnictwem księży. Jego korzenie wywodzą się z czasów tuż po II wojnie światowej, kiedy to dążące do monopolizacji rządów władze komunistyczne zakazały działania kościelnych bractw i stowarzyszeń. Skutek był taki, że na prośbę wiernych na czele kompanii warszawskich pielgrzymów stanęli kapłani. Taki wzór wędrowania przyjął się, a zjawisko dość szybko się rozwinęło, zarówno liczebnie jak i terytorialnie. Od lat 70-tych XX wieku zaznacza się w nim istotna rola ks. prałata Jerzego Pawlika, który sformułował tezę o pielgrzymce jako „rekolekcjach w drodze” i zaczął organizować ogólnopolskie spotkania przewodników.
Z pewnego dystansu czasowego taka forma odbywania pielgrzymek może się polskiemu obserwatorowi jawić jako coś oczywistego, ale sprawa wcale nie była prosta. Nawet wśród samej braci pielgrzymiej mieszane reakcje budziła obecność rzesz młodzieży, śpiewającej przy akompaniamencie gitar bynajmniej nie pokutne piosenki. Wspomnienia pielgrzymów jasno wskazują, że przewodnicy grup młodzieżowych nie mieli łatwego życia, a funkcjonowanie nowego modelu wcale nie od razu przez wszystkich zostało zaakceptowane. Jeśli natomiast chodzi o zewnętrzne postrzeganie wzmiankowanego zjawiska, to warto pamiętać, jak mało jest ono znane (a tym bardziej rozpowszechnione) poza polskim krajowym podwórkiem.
Trzecim wymiarem współczesnego pielgrzymowania, który koniecznie należy w tym miejscu zauważyć, jest fenomen wędrowania szlakami Camino de Santiago. Funkcjonujące od średniowiecza (a w czasach nowożytnych niemal zapomniane) szlaki, począwszy od połowy XX wieku zaczęły na nowo ożywać. Znamienne przy tym, że mocny impuls ku rewitalizacji wędrówek do Santiago wyszedł z zeświecczonych środowisk inteligenckich zachodniej Europy, dalekich od religijnych motywacji. Nie przeszkadzało to im w określaniu siebie jako peregrini, natomiast w pejzażu odnawianych szlaków zdecydowanie dominowali indywidualni wędrowcy.
Charakteryzując trwający już kilkadziesiąt lat fenomen ponownego kierowania się wędrowców ku grobowi św. Jakuba należy mówić o jego wyraźnej specyfice, której jednym z wymiarów jest coraz bardziej świecki charakter. Camino w znacznej mierze zasługuje na miano „dziedzińca pogan”, a pojawiające się inicjatywy zmierzające ku przywróceniu mu sakralnego charakteru napotykają znaczne trudności wobec dominacji komercjalizacji i zeświecczenia. Widomym efektem jest upowszechnienie się hiszpańskiego neologizmu turigrino, jednoznacznie wskazującego, ku jakiemu modelowi zachowań ciąży współczesny wędrowiec zmierzający ku Santiago.
Zasygnalizowane wyżej zjawiska dzieją się na naszych oczach, a dotyczą setek tysięcy (jeśli nie milionów) ludzi, w tym wielu chrześcijan. Skoro mamy do czynienia z rzeczywistością, która angażuje tylu ludzi w sferze duchowej (a przynajmniej stwarza ku temu znaczącą szansę), nie sposób nie zapytać, jaki stosunek wobec niej ma wspólnota wiernych. W tym miejscu godzi się wrócić do poczynionego w drugim punkcie niniejszego tekstu zastrzeżenia. Zbyt dalekim krokiem byłoby stawianie pytania o doktrynę Kościoła, natomiast jak najbardziej zasadne jest zapytanie o sposób spojrzenia na pielgrzymowanie prezentowany przez ludzi Kościoła. Pielgrzymowanie wcale nie musi być dziedziną podlegającą doktrynalnemu nauczaniu, bo w chrześcijaństwie pielgrzymka nie jest ani obowiązkiem ani jedyną drogą do zbawienia. Chciałoby się natomiast oczekiwać poważnego spojrzenia na tak powszechne zjawisko i wykorzystania go dla duchowego pożytku wiernych.
Tymczasem poszukiwanie adekwatnej odpowiedzi w dziedzinie nauczania (nie mówiąc o powstaniu stosownych struktur organizacyjnych) zbyt bogatych owoców nie przynosi. Jeśli znajdujemy pewne odniesienia do podróży podejmowanych w kierunku sanktuariów, to nietrudno dostrzec przeciwstawianie pobożnego pielgrzymowania świeckiej turystyce. Trudno się oprzeć wrażeniu, że to, co znajdujemy w oficjalnych tekstach Kościoła wygląda na usilne okopywanie się po jedynie słusznej stronie i uporczywe bronienie szańców nie do obrony. Dekret Kongregacji ds. Soboru z 1936 stwierdzał, że prawo do promowania i kontrolowania pielgrzymek (dosł. promovendi, easque moderandi – zob. AAS 28/1936, s. 167-168) należy wyłącznie do odpowiedniej władzy kościelnej. Natomiast jedyną radę, jaką autorzy wzmiankowanego już Dyrektorium mają dla wiernych przybywających do sanktuarium jest zorganizowanie procesji: „[…] radzi się, by ten ostatni etap, kiedy sanktuarium jest już widoczne, przebyć na piechotę i procesjonalnie, modląc się, śpiewając i zatrzymując przed kapliczkami…” (DPLL 287). Oczywiście może w tym miejscu wybrzmieć zarzut o przytaczanie dokumentów starej daty. Tyle tylko, że tekstów nowszych i bardziej adekwatnych do współczesnych realiów po prostu nie ma.
Jedno, czego przytaczanemu punktowi widzenia nie można odmówić, to konsekwencja. Skoro przypisano pielgrzymkom miejsce wśród przejawów pobożności ludowej, to kontynuowane jest to niezmiennie. Ale czy tak naprawdę o to ma nam chodzić? Czy zamykanie się w postrzeganiu pielgrzymek jako „manifestacji kultycznych” to właściwa postawa? Doprawdy trudno oprzeć się wrażeniu, że przy opisywaniu relacji ludzi Kościoła względem pielgrzymowania jak najbardziej zasadne wydaje się sięgnięcie po kategorię „zapomnienia”.
Ku przekroczeniu bariery „zapomnienia”
Zaistnienie terminu „zapomnienie” (niem. Vergessenheit) w filozofii zawdzięczamy Martinowi Heideggerowi. Nie wchodząc w tym miejscu w szczegółowe analizy (zainteresowanych tematem śmiało można odesłać do zbioru U źródeł pamięci pod redakcją ks. prof. P. Roszaka) poprzestańmy na stwierdzeniu, że termin ten przyjął się w sferze wymiany myśli i bywa stosowany w różnych kontekstach. Jego znaczenie może przybierać różne odcienie, aż po sytuacje graniczne: Heidegger pisał, że w zakres pojęcia zapomnienia może wchodzić nie tylko brak udzielenia określonej odpowiedzi, ale nawet „…zupełny brak dostatecznego sformułowania pytania”. Innymi słowy jednym z wymiarów zapomnienia może być całkowite niedostrzeżenie zjawiska czy problemu. Właśnie stwierdzenie takiego stanu przychodzi na myśl jako owoc poczynionych refleksji: skłonni jesteśmy zaryzykować twierdzenie, że w gronie ludzi Kościoła tak naprawdę nie dostrzeżono istoty zjawiska pielgrzymowania. Może kolejne pytanie wyda się niektórym zbyt odważne, ale warto zapytać: czy nie jest przypadkiem tak, że nawet nie zadano pytania o ową istotę pielgrzymowania, poprzestając na opisaniu zjawiska tak, jak je z pozycji zewnętrznego obserwatora widziano? A że z zewnątrz rzucały się w oczy przede wszystkim zjawiska z pogranicza religijnego folkloru, to i mentalnie umieszczono wszystkie religijnie motywowane podróże w przegródce opisanej etykietą: „pobożność ludowa”.
Nikłe efekty poszukiwań naszego tematu wśród dokumentów najwyższych instancji kościelnych skłaniają do postawienia następującej kwestii: czy może jest tak, że zasadniczego pytania o miejsce pielgrzymowania w życiu Kościoła po prostu nigdy nie sformułowano? Skoro zaś nie ma pytania, trudno oczekiwać odpowiedzi. Zatem pójdźmy konsekwentnie krok dalej i zapytajmy: czy brak wyartykułowania problemu oznacza, że zagadnienie nie istnieje? Czy raz dokonana systematyzacja pielgrzymek wśród religijnego folkloru „załatwia temat” i nie ma do czego wracać? Okazuje się jednak, że temat nie znika i jest o czym mówić. Istotne jest stwierdzenie, w jakim stopniu wybrzmiewające głosy docierają do wyżyn hierarchii i czy nie pozostają niedosłyszanym szmerem (przepraszam, ale nie znajduję w tym miejscu bardziej stosownego terminu, jak zaczerpnięty z języka służb PRL-u) „pielgrzymów dołowych”. A to właśnie pielgrzymie doły doświadczają na sobie skutków tego, że w strukturach Kościoła naszym zagadnieniem nie miał się kto na poważnie zająć. Dopiero spoglądając na pielgrzymkowy świat z samego dołu dostrzega się zamknięte kościoły na szlakach Camino, bezskuteczne poszukiwanie przez pielgrzymów możliwości uczestniczenia we Mszy Świętej, niewiedzę księży co do znaczenia symboli muszli pojawiających się przy ich kościołach, brak ujęcia pielgrzymek w programie katechezy czy wymienianie pielgrzymki i procesji jednym tchem w szeregu tekstów i dokumentów.
Ktoś powie, że przecież pielgrzymki chodzą, albergues działają, a w niejednym sanktuarium pielgrzymi są uroczyście błogosławieni. Wszystko to prawda, tylko bliższe przyjrzenie się nie pozostawia złudzeń: wszelkie owocne działania na naszym polu to efekt oddolnych inicjatyw. To, że pojedynczy kapłani a nawet biskupi wychodzą naprzeciw potrzebom pątników nie zmienia stanu, w którym – gdy chodzi o systemowe ujęcie – pielgrzymki pozostają na marginesie pola zainteresowań. Skoro w decyzyjnych kręgach Kościoła pielgrzymowaniem tak naprawdę nigdy się nie zajęto, szeregowych pielgrzymów dotykają konsekwencje:
- caminowicze spotykają zamknięte kościoły bo przecież w zakres obowiązków proboszcza nikt nie wpisał rannego otwarcia drzwi;
- polskich pielgrzymów w Santiago nie ma kto po polsku wyspowiadać, bo przecież żaden przepis prawa kanonicznego podjęcia takiego działania nikomu nie nakazuje;
- hiszpańscy proboszczowie odprawiają niedzielne Msze Święte praktycznie wyłącznie do południa, bo tak było zawsze;
- polscy proboszczowie przy szlakach Camino nie wiedzą o co chodzi z tymi muszelkami i strzałkami, bo żadne pismo z kurii na ten temat nie przyszło;
- wędrujący po Polsce caminowicze nie mają szans na nocleg w Domu Pielgrzyma, bo „my przyjmujemy tylko grupy”;
- nie ma kto wyjść z grupą potencjalnych pielgrzymów, bo ksiądz w seminarium nie usłyszał ani jednego wykładu o pielgrzymowaniu (nie mówiąc o jakiejkolwiek praktyce);
- nie ma kto poprowadzić weekendowej pielgrzymki, bo priorytetem proboszcza jest niedzielny program nabożeństw i żadnego wikariusza nie oddeleguje;
- młodzi ludzie nie wybiorą się na pielgrzymkę, bo przez kilkanaście lat uczestniczenia w katechizacji o takim wędrowaniu nic nie usłyszeli;
- katecheta nie powie nic o pielgrzymkach, bo w podręcznikach i pomocach nic na ten temat nie ma;
- autor podręcznika nic o pielgrzymce nie napisze, bo w podstawie programowej takiego zagadnienia nie ma; co najwyżej może wspomnieć przy okazji omawiania przejawów pobożności maryjnej;
- dziennikarz będzie wymieniał jednym tchem pielgrzymkę i procesję, bo przecież nie raz z takim zestawieniem się spotkał, także w tekstach religijnych;
- policjant odpowiedzialny za zabezpieczenie pielgrzymki zatrzyma ruch na całej ulicy, bo przecież pielgrzymka i procesja to „jedno i to samo”, a nie ma nikogo, kto by mu różnicę wytłumaczył;
- na wydziałach teologicznych brak refleksji nad pielgrzymowaniem, bo przecież teolog nie ma tu o czym pisać;
- żaden z historyków Kościoła nie napisał biografii ks. Pawlika, bo przecież ten żadnej oficjalnej pozycji w strukturach nie zajmował.
Powiązanym zagadnieniem jest sprawa funkcjonowania w strukturach Kościoła jakiegoś gremium czy podmiotu, faktycznie mającego wśród kompetencji sprawy dotyczące pielgrzymowania. Temat zasługuje na pogłębione zbadanie, zaś na dziś pozostaje stwierdzić, że usilna kwerenda w kościelnych dokumentach nie pozwoliła na dostrzeżenie szczególnego zainteresowania naszym tematem. Wiele przesłanek wskazuje zatem na fakt, że w odniesieniu do kluczowych gremiów Kościoła pielgrzymowanie dosięgnął syndrom „zapomnienia”. Czy jest to stan stały i czy tak być musi?
Chodzi przecież – ograniczając pole spojrzenia choćby tylko do zjawiska Camino de Santiago – o setki tysięcy wiernych, którzy tygodniami pozostają na organizacyjnym i mentalnym marginesie. Na szlakach hiszpańskich mijają pozamykane kościoły, na odcinkach wiodących przez Polskę proboszczowie nic o nich nie wiedzą, a po powrocie z pielgrzymki są pozostawieni sami sobie. Czy Kościół stać na to, by nie zauważać tych ludzi lub traktować ich jak intruzów? Czy we współczesnym, w każdej dziedzinie zmieniającym się świecie, jedyną opcją szukania kontaktu z wiernym ma być czekanie na niego w coraz bardziej pustym kościele?
Nie sposób twierdzić, że pielgrzymowanie jest najważniejszym problemem, przed którym stoi Kościół, ale skoro tylu wiernych co roku wybiera się w pątniczą drogę, to może by jednak zaproponować łaskawsze spojrzenie na nich? Czy zatem nie nadszedł czas, by pielgrzymi wyrwali się z kręgu mentalnego zapomnienia i postarali, by w sferze działań Kościoła zaistnieć wyraźniej, niż na marginesie? Może czas, by dać się dostrzec?
Kto ma mówić o pielgrzymowaniu, jeśli nie pielgrzymi?
Jako kluczowe wydaje się, by sami pielgrzymi zaczęli odkrywać swoją pątniczą tożsamość i zaczęli postrzegać swoje miejsce w Kościele jako społeczność pielgrzymująca. Chodzi o sposób mentalnego podejścia, zrozumienie istoty którego pomoże wzięcie pod uwagę dwóch hiszpańskich czasowników, które na język polski są tłumaczone jako „być”. Istotne jest, by przy mówieniu: „jestem pielgrzymem” nie traktować tego jako sytuacji przejściowej, chwilowej, ulegającej zmianie (w języku hiszpańskim w takich wypadkach używa się estar). Gdy Hiszpan mówi „jestem pielgrzymem” używa czasownika ser, wyrażającego coś stałego, konstytutywnego, niezmiennego. U nas wciąż jeszcze pielgrzymem się bywa, a z pewnością tak właśnie pielgrzymowanie jest traktowane przez postronnych obserwatorów. Tymczasem chodzi o to, by zacząć identyfikować swoją religijną tożsamość w powiązaniu z pielgrzymowaniem. To, że jestem pielgrzymem – soy peregrino – to może i powinna być istotna cecha mojego profilu duchowego, mojego przeżywania chrześcijaństwa.
Skoro jestem pielgrzymem i zarazem katolikiem, mogę zabiegać o usłyszenie przez Kościół tego, co mam do wyartykułowania, a przynajmniej spróbować zabierać głos. Jest nas pielgrzymów – choćby biorąc pod uwagę osoby zaangażowane w ruch Camino de Santiago – całkiem sporo, funkcjonujemy w całym kraju, grupujemy się w bractwach i stowarzyszeniach. Działamy w wielu środowiskach, mamy za sobą całkiem spory potencjał naukowy i badawczy, nasz wspólny dorobek to całkiem pokaźny zbiór piśmiennictwa. Mówiąc trywialnie „sroce spod ogona nie wypadliśmy”. Może czas stanąć razem i zacząć mówić jednym głosem?
Oczywiście do zaistnienia na forum Kościoła Powszechnego daleko, ale dlaczego nie zacząć od podwórka krajowego? Wśród polskich caminowiczów nie brakuje ludzi zaangażowanych, mających wolę zrobić coś dobrego, często gorliwych katolików, tyle że nie widzących możliwości nawiązania relacji ze strukturami kościelnymi. Zacznijmy od zastanowienia się, co – jako środowisko, jako caminowicze, jako pielgrzymi – mamy do powiedzenia Kościołowi? Wyartykułujmy, jakie problemy nas nurtują, co widzimy jako kwestie do dyskusji, potrzebę jakich kroków organizacyjnych dostrzegamy. Sprawą póki co otwartą pozostaje, w jaki sposób, w jakim trybie i w jakiej formie nasz głos zostanie wyrażony. Pierwszym koniecznym krokiem jest zorientowanie się, czy jako społeczność chcemy w ogóle zabierać głos.
Niektóre nurtujące nas problemy i kwestie poruszane bywały w czasie mniej i bardziej oficjalnych caminowych spotkań. Pewne zagadnienia pojawiały się jako wnioski z kolejnych „jakubowych” konferencji naukowych, niektórych dotykano w czasie prac Parlamentu Jakubowego. By poprzestać na jednym konkretnym przykładzie wspomnijmy dyskutowane od lat zagadnienie możliwości spowiedzi po polsku w katedrze w Santiago. Autor niniejszej propozycji nie ma wątpliwości, że tematów do poruszenia nie zabraknie.
Niniejszy tekst został przygotowany z myślą o rozpowszechnieniu przy okazji X sesji Parlamentu Jakubowego w listopadzie 2023 roku. Rozsądne wydaje się, by społeczność polskich caminowiczów wyznaczyła sobie jako jeden z celów skoordynowanych działań zredagowanie „wspólnego głosu” na kolejną, XI sesję parlamentu (prawdopodobnie w kolejnym roku kalendarzowym). Otwartym pozostaje pytanie o sposób gromadzenia i publikowania artykułowanych wypowiedzi i prowadzenia ewentualnej dyskusji. Serwis WikiCamino (pod adresem camino.umk.pl w dziale Społeczność caminowiczów) zapewne nie jest platformą idealną dla takich działań, ale jako przestrzeń gromadzenia napływających głosów deklaruje swoją gotowość i otwartość – dostępny adres poczty elektronicznej to camino@umk.pl. Pozostaje mieć nadzieję, że głos zachęty do dyskusji wśród pielgrzymów nie pozostanie przysłowiowym głosem na puszczy.